[content goes here]

Chwytałam właśnie spadające gwiazdy dla mojej ukochanej, żebyśmy mogły razem podpalić parlament, kiedy podejrzany mężczyzna zaczął siłować się z księżycem. Mogliby przynajmniej nie robić tego publicznie, nad głowami wszystkich, pomyślałam sobie, kiedy od zakładania nelsona przeszli płynnie do pocałunków i widać w tym było wieloletnią wprawę. Co się głupio gapisz, wrzasnął na mnie podejrzany mężczyzna w bardzo niegrzecznym japońskim, gryząc księżyc w ucho, więc krzyknęłam mu, żeby mi spływał z horyzontu, jeśli tak mu zależy na prywatności. Księżyc wzdrygnął się od nagłego hałasu. Nic dziwnego: pracuje w nocy, więc na pewno przyzwyczajony jest do ciszy. I nie drzyj się księżycowi w ucho, dodałam złośliwie, na co podejrzany mężczyzna zlustrował mnie, moje spadające gwiazdy, a potem sieci i sidła, które przyszykowałam sobie z boku, i paskudnie zarechotał: hehe, hehe, hehe! Sama lepiej zajmij się swoją ukochaną, bo bardzo dobrze stąd widać, że porwały ją syreny z rzeki Warty!

 

Szczerze mówiąc, w ogóle mnie to nie zaskoczyło: moja ukochana jest w pewnym sensie łatwym celem. Skupiona i skoncentrowana, myśli o pracy i wpada w dziury w chodniku albo, kontemplując miękkie, gruszkowate piersi, pisze o ssaniu paczki mrożonego kalafiora i lizaniu termometru w esemesie do mamusi. Więc samo porwanie w ogóle mnie nie zaskoczyło. Ale znowu, nie mogę zostawić ukochanej w lodowatych odmętach tej okropnej rzeki, aż obrośnie w algi, wodorosty i różne dziwne przedmioty, które mieszczanie chętnie wyrzucają do wody.

 

Czym prędzej ruszyłam więc w stronę Poznania. Wiatry mi sprzyjały i już godzinę później moja łódź dotarła do tego pięknego nadmorskiego portu. Zacumowałam przy nadbrzeżu, wzięłam plecak i wędkę i poszłam nad rzekę. Od razu wiadomo było, na czym polegał problem. Na powierzchni wody unosiły się tysiące syrenich piersi, okrągłych i owalnych, małych i dużych, wielkich i zupełnie płaskich, a na nich sutki we wszystkich kolorach tęczy, jak na martwej naturze flamandzkiego mistrza. Oczywiście, nie było w tym nic martwego, bo tuż pod piersiami były pozostałe części syren, ich ręce, zalotnie poprawiające włosy, odgarniające zaczepnie kosmyki z czoła i przesuwające pazurami po ramionach oraz  brzuchy, zmysłowo kręcące ogonami. W każdym razie, cała Warta była jedną wielką ławicą kuszących spojrzeń, pełnych bioder, wysuniętych języków i dołeczków, a nad powierzchnią wody rozlegały się dźwięki niemieckiej muzyki biesiadnej, ulubionej przez syreny.

 

Naszykowałam wędkę i wyciągnęłam z plecaka lodówkę turystyczną, w której ukryłam zapas jajecznicy z kiełbasą: jajecznica z kiełbasą jest bowiem najlepszą przynętą na syreny. Od razu muszę zastrzec: nie zbadałam tego sama, ale zaczerpnęłam z uważnych antropologiczno-meluzynologicznych pewnej poznańskiej autorki, która od lat obserwuje rodzinę syren mieszkającą w wilgotnych piwnicach jeżyckiej kamienicy. Jajecznica z kiełbasą ma być, tuż za ludzkim mięsem i pierogami ruskimi, ich ulubioną potrawą.

 

Zarzuciłam wędkę w głębiny Warty. Teraz pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że jajecznica wpadnie prosto do podwodnego syreniego salonu, między kordonkowe serwetki, pluszowe kanapy i kryształowe wazony. Nie wiedziałam jednak, czy moją ukochaną trzymały w jednym z takich pomieszczeń, wśród odziedziczonej po prababci porcelany, czy gdzieś indziej, przykutą łańcuchami do skały, jak Prometeusza i Andromedę: było to ze wszech miar prawdopodobne, bo wszyscy wiedzą, że syreny porywają piękne kobiety, żeby drapać je pazurami po ramionach, wiązać linami splecionymi z wodorostów, gryźć w uda i wkładać palce, gdzie tylko się da, a włosy ozdabiać ośćmi. Ciężki jest los schwytanej przez syreny! Nie chciałam, żeby moja ukochana musiała spędzać całą zimę na pieczołowitym wyczesywaniu rybich kości.

 

Pierwsza syrena złapała się już po kwadransie. Kiedy przeżuła jajecznicę, spojrzała na mnie z irytacją, ale nie mogła wrócić do wody, bo haczyk mojej wędki utkwił jej w podniebieniu. No dobrze, powiedziałam. Mam więcej jajecznicy, ale nie oddam jej za darmo.

 

Negocjacje nie trwały długo i już po chwili moja ukochana stanęła obok mnie na brzegu, w podartych ubraniach, przemarznięta, ale zadowolona. Owinęłam ją w kocyk, który zawsze noszę w plecaku, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będzie potrzebny, a potem wzięłam ją za rękę i poszłyśmy na pomidorową.

Najpierw była część teoretyczna: pokazywali nam, jak budować mury, fosy i okopy, a wszystko na niewielkiej zielonej tablicy. Największą biegłość szybko osiągnął Ryłonóg, który niezwykle zręcznie, jak na dzika, posługiwał się kredą, dziarsko wymachując nią swoim zakręconym ogonkiem. Potem poszliśmy do lasu.

Tutaj Ryłonóg nie radził sobie już tak dobrze: ciągle rozpraszał go odruch rycia za żołędziami. Wreszcie z zarośli wyszliśmy na polanę. Tam ćwiczyliśmy kontakt, atak, masakrowanie borówek, co zrobić jak ciebie atakują, co robić, jak cię atakuje Specnaz (uciekać w krzaki, nie patyczkować się). Tylko nie mieliśmy amunicji, więc wydawaliśmy odgłosy strzałów.0

Krzyczeliśmy: jeb, jeb, jeb. Ryłonóg wpadł jednak szybko na genialny pomysł używania żołędzi: i po chwili wszyscy rzucaliśmy w siebie tymi pysznymi pociskami w czapeczkach.

Najważniejsze, żeby właściwie reagować, jak ktoś trzyma broń jak worek kartofli: na przykład: kontakt – przód – przecięcie. Kartofle są bowiem bardzo pożywne i szkoda, żeby się marnowały.

Potem bobrzyca Warga symulowała atak Specnazu: padła na ziemię i turlała się ze śmiechu, z każdym obrotem puszczając serię z AK-47 (Ryłonóg uważa, że to kiepska broń i że żołędzie lepiej puszczać z przenośnej miotni palczastej, to jest z ręki). Trzeba było paść na ziemię, celować i krzyczeć jak najgłośniej jeb, jeb, jeb. Niby odeprzeć atak wroga.

Potem musieliśmy jeszcze sprawdzić, które żołędzie są czyje i kto miał najwięcej trafień.

Na koniec był wykład lisa Studzienki. Opowiadał, że mamy przecież pewność lub prawie pewność, że wojna nastąpi i jeżeli się na nią nie przygotowujemy, to jesteśmy głupi, a my wszyscy pilnie notowaliśmy. Chodzą słuchy, że zagrożenie ze Wschodu jest niewielkie, a w każdym razie nie od strony Rijadu, gdzie na pustyni podobno znaleziono złoże diamentowych światłowodów. Tak naprawdę zagrożenie dużo większe jest z Zachodu, bo za chwilkę będziemy graniczyli z kalifatem Niemiec i od tej strony powinniśmy się bronić.

To rzekłszy, Studzienka powołał się na swoje tradycje rodzinne: kołnierz z jego pradziadka należał do samego Marszałka!

W mieście Poildecarotte domy i pałace wyrastają głębią traw i trzcin aż po same niebo. Po ulicach ze ślimaczych muszelek spacerują powoli syreny: pół-kobiety, pół-rowery ze złotymi przerzutkami powiewającymi na wietrze i włosami zaplecionymi w warkocze stalowych żyłek. W cieniu dorastających dziewcząt kwitną kwiaty paproci, a taksówki z porcelany przyjeżdżają raz na sto lat.

 

Khatun nie wierzyła w żadną opowieść Marietty, zwłaszcza te o miastach wydawały się jej podejrzane. Pałace nie wyrastają z piasków pustyni, mówiła, khatun, pałace to nie kamienie, skorpiony i węże. Czy Marietta nie zechce przejrzeć archiwów z listami zakupów, planów i wypłat dla rzemieślników z czasów, kiedy pradziadek khatun budował w oazie miasto? Kancelaria chętnie przygotuje wszystko do dyspozycji Marietty w dwóch skromnych pokojach, nie większych niż pastwisko, na którym wezyr wypasa swoje wielbłądy.

 

Ale Marietta zawsze odmawiała.

 

W Persimonie, starożytnej metropoli nad brzegiem Adriatyku, ponurzy bladzi niewolnicy zbudowali dla swojego króla-kapłana ogromny grób w kształcie labiryntu z siedemdziesięcioma siedmioma piramidami z grabowego drewna w środku. Te z kolei otoczyli dwunastoma bramami, które nazwali kolejno od czterech stron świata, Słońca, Księżyca i Talii Aquiliny, która przechytrzyła weneckiego dożę. Wszystkie sklepy w Persimonie służyły albo zaopatrzeniu kompleksu grobowego w odpowiednie ofiary, aby duch króla-kapłana nie powracał, rozgniewany, z zaświatów, albo wykarmieniu rzeszy niewolników, mnichów i sługów świątynnych, którzy nosili kosze świętych krokusów, pachnących mirtów i mięsa czarnych owiec na centralny dziedziniec, gdzie duch króla-kapłana mógł cieszyć się odżywczym dymem wonnych darów. Całą aktywność i przedsiębiorczość mieszkańców Persimony podporządkowano jedynemu świętemu celowi.

 

Khatun mówiła Marietcie, że taki model ekonomiczny nie ma szans przetrwać dłużej niż parę dziesięcioleci, a niemądrzy obywatele Persimony lepiej by uczynili, wkładając swój ogromny wysiłek w budowę kanałów irygacyjnych, które mogłyby zapewnić bogactwo i powodzenie ich dzieciom, a potem dzieciom ich wnuków. Czy Marietta nie miałaby chęci przyjrzeć się budowie skomplikowanych mechanizmów nawadniających, jakie khatun rozkazała przeprowadzić na przedmieściach stolicy? Za pięć lat zapowiadają się naprawdę obfite żniwa.

 

Ale Marietta odmawiała z uśmiechem i obejmowała khatun wątłymi, bladymi ramionami.

Spośród piasków pustyni wyrastało złote miasto na dziesięciu tysiącach latających dywanów.  

Tags:

[Albo to jest moje bluźnierstwo powszednie, albo fanfik do litanii loretańskiej, albo niemoralna propozycja, niech czytelniczka zdecyduje!]

La belle dame sans merci
usłysz nas, wysłuchaj nas
pocałuj nas, wysłuchaj nas

Piękna kobieto
białoramienna
wysłuchaj nas

Zwierciadło miłości
Stolico mądrości
Słońcopłomienna
Muzykobrzmienna

Odpuść nam
Zdejmij nam
Spodnie

Piękna kobieto
Wieżo Dawidowa
Kości słoniowa
Wiotkobiodra
Zwiewnowłososzczodra

Wybacz nam
Odpuść nam
Tyle guzików

Pocieszycielko spragnionych
Uzdrowicielko złaknionych
Jak gwiazda zaranna
Modlitwa poranna
W niebieskich bramach
Twoich ud

Królowo uśmiechów
Wspomożycielko grzechów
Zyszczy nam, spuści nam
Kyrie eleison

Ostatni tydzień spędziłam żałośnie burcząc i narzekając w domu, trawiona gorączką (to akurat bezczelne kłamstwo) z wiosennym, marcowym zapaleniem płuc (to już nie), nie powinno nikogo więc dziwić, że tak unieruchomiona zapragnęłam odpoczynku, przyjemności i rozrywki (jakich nie mogły mi dostarczyć moje zdradzieckie drogi oddechowe, w każdym razie), co znalazło wyraz w desperackim błaganiu o sprawdzone, przeczytane i wypróbowane rekomendacje książkowe, co z kolei zakwitło i wydało owoc na rozmaitych mediach społecznościowych, które wypełniłam (o, bezsiło! Bezradności!) poirytowanym i obrażonym fukaniem, burczeniem i mamrotem, bo, zasadniczo, większość z tych książek zupełnie nie nadawała się do czytania: i nie mam na myśli w wąskim zakresie, to znaczy, że po prostu nie przypadła mi do gustu, problem tkwił znacznie głębiej, w środkach wyrazu, strukturze i zapamiętywaniu przez autorkę-narratorkę, z jakiego źródła (któremu przypisywane jest zaufanie bądź nie) pochodzą prezentowane przez nią informacje. Och, wiele jest książek, które po prostu mi się nie podobają, to chyba jasne: ale kiedy książka jest dobra, od razu widać, że jest dobra, i nawet jeśli ja nie mam na nią ochoty, to pewnie gdzieś czeka jakaś przyjaciółka, znajoma, sympatia a nawet stara ciotka mizandrystka, która ją chętnie przytuli: taki bowiem jest los dobrych książek.
Ale fantastyka, bo o fantastyce zasadniczo tu mówię, jest po prostu zła, zła, zła i bez sensu [przy czym nie będę zatrzymywać się nad każdą [nied]-prze/do-czytaną przeze mnie pozycją, bo zwyczajnie szkoda czasu, a poza tym, musiałabym porządnie wszystko przemyśleć, bo czytam ustami, zębami, rozrywając stronę na sztuki, żując, przełykając, i brzuchem i całym ciałem, i mam plamy z literek na bluzeczce i sami rozumiecie (albo nie: ale wtedy zastanówcie, jak i ja się muszę zastanawiać, kiedy to nieintuicyjne)], i nie tylko nie daje najmniejszej przyjemności

(tutaj muszę dodać, że największym rozczarowaniem były dla mnie wszelkiego rodzaju retellingi: bo przecież uwielbiam Susannę Clarke, a gdzieś z tyłu głowy mam wspomnienie “Domu Asteriona”, chociaż oczywiście nikt nie jest jak Borges – ale nie rozpisując się zbytnio – bo i nie ma o czym – te retellingi ballad, legend i historii wnoszą dokładnie tyle, co przeczytanie artykułu w Wikipedii, a czasem nawet mniej – czy też więcej, ale w negatywnym sensie, dodając od siebie pewne novum: zmęczenie – żadnego z nich nie byłam w stanie nawet skończyć, co świadczy wyłącznie o nich: to były teoretycznie książki, które musiałyby mi się podobać, gdyby były dobre)
ale nawet wpędza czytelniczkę w melancholię nad marnowaniem kolejno: możliwości, potencjału, papieru, mojej cierpliwości, czasu.

Ale nie po to tu przyszłam, żeby kopać leżącego (a że fantastyka leży – to przecież widać: nawet moje koty, stworzenia kochane, ale niezbyt mądre, tylko popacały ją po wzdętym trupio brzuchu łapkami i odeszły). Oto: u schyłku tygodnia zaczęłam szukać przyjemności i odpoczynku gdzie indziej – aż sięgnęłam po “Opowieść o Sinuhe” (egipski oryginał, nie powieść Miki Waltariego) w cudownej edycji R. B. Parkinsona i tutaj miały miejsce dwa przełomowe wydarzenia: happy end w moim poszukiwaniu przyjemności i pewne odkrycie: współczesna fantastyka (poza nielicznymi wyjątkami: ale któż jest jak Borges?) nie potrafi osiągnąć tego samego poziomu reprezentacji obcości i inności, mimo kosmitów, elfów, całego sztafażu (ach, sztafaż, to tutaj słowo-klucz!) sztucznych inteligencji, jaki zadowolona czytelniczka bez trudu odnajduje w trochę ponad trzystu wersach “Opowieści o Sinuhe”.

Nie oczekiwałabym rekonstrukcji obcości w aż takim wymiarze – bo byłaby nie do odczytania bez przypisów co najmniej równie długich jak książka – we współczesnej powieści: ale w takim razie trzeba zadać podstawowe pytanie –

Po co w ogóle fantastyka, jeśli prawdziwa przeszłość jest bardziej obca?

Żeby nie być gołosłowną:

The Patrician and Count,
Governor of the Sovereign’s Domains in the Syrian lands,
the True Acquaintance of the King, whom he loves,
the Follower, Sinuhe, says,
‘I was a Follower who followed his lord,
a servant of the Royal Chambers
and of the Patrician Lady, greatly praised,
the Queen of Senwosret in Khnemsut,
the Princess of Amenemhat in Qanefru,
Nefru, the blessed lady.

Regnal year 30, month 3 of the Inundation Season, day 7:
The God ascended his horizon;
The Dual King Sehotepibre
mounted to heaven,
and was united with the sun,
the divine flesh mingling with its creator.
The Residence was in silence,
hearts were in mourning,
the Great Portal was shut,
the entourage was bowed down,
and the patricians were in grief.

Widzicie?

Wschodnie krainy nawiedziła okropna potwora: blada jak papier, cuchnąca jak piwnica i okrutna jak upał latem, a żywiła się książkami. Nie przebierała w słowach, kryminały tak samo jak Homer chrupały w żelaznym uścisku jej szczęk, “Romans o róży” ginął w przepastnej gardzieli przyprawiony poezją futurystyczną i Małgorzatą Musierowicz, potworne zębiska na identycznie maleńkie kawałki rozdrabniały “Palę Paryż”, “Obłok w spodniach”, “Wykorzenioną” i “Trędowatą”. Świat zalewała ogromna masa makulaturowej miazgi, “Cyberiada” podłączała do prądu “Lewą rękę ciemności”, Sherlock Holmes przechodził przez żwacz ramię w ramię z Albertyną, uczniem czarnoksiężnika i Lancelotem. Na końcu ich drogi czekał tylko kwas.

Czarownice bezradnie wzruszały ramionami, magowie dyskretnie oddalili się w stronę swojego uniwersytetu, pan Twardowski podjął pośpieszną decyzję o powrocie na Księżyc. W Towarzystwie Alchemiczny zapanował popłoch i tylko w piwnicy czeladnicy gorączkowo próbowali przemienić papier w ołów. Smoczyca krakowska jedynie parsknęła dymem w stronę szwaczek, które przyszły poprosić ją o pomoc, i przewróciła się na drugi bok na swojej górze klejnotów. Skrybowie prowadzili tymczasem powolną ewakuację najcenniejszych manuskryptów drogą rzeczną do Timbuktu.

W trakcie pożerania bibliotek potwora szczególnie upodobała sobie literaturę feministyczną. Równouprawnienie? – mówiła – nie rozśmieszajcie mnie. Kto wniesie wam pralkę, lodówkę i zmywarkę na szóste piętro? Winda jest kobietą? Sama jesteś kobietą, bezczelna dziewucho, nie rozumiesz, że mężczyźni mogą poczuć się wykluczeni? Podaj mi lepiej tamtą Cisoux, zanim odgryzę twoją rękę zamiast strony tytułowej. A jestem przekonana, że i tak byłaby niesmaczna. No, szybko! Płacę, to wymagam!

Narady w sprawie pilnego rozwiązania kwestii potwory nie ustawały, ale im więcej mówiono, tym mniej udawało się ustalić. Jedynie Hieronymus Korneliusz Brosz, bystry bibliotekarz, i jego piękna młodsza siostra, Calypso, nazwana tak nie na cześć bohaterki Odysei, ale epizodu Ulissesa, podstępnie obmyśliły, by karmić potworę zwykłą starą makulaturą, papierem toaletowym i kartkami, zadrukowanymi specjalnie na tę okazję przypadkowymi szeregami znaków.

Mlaskanie i ciamkanie potwory zbudziło ze snu leniwą Jaszczurkę, która co prawda nie miała w zwyczaju pracować za darmo, ani tym bardziej przed południem, ale teraz jak szczur uciekający z tonącego statku poczuła groźbę wiszącą nad jej kolekcją stu pięćdziesięciu wydań Tysiąca i jednej nocy. Jaszczurka zasyczała gniewnie i wyciągnęła swój stary podręcznik do czarnej magii.

Siedem dni i siedem nocy później wyszła z łóżka (tam bowiem znajdowało się jej ulubione miejsce pracy) w dresie, zionąc ogniem i plując trucizną, otoczona czarną chmurą nienawiści.

– Wyjdź, potworo! – zawołała ze złością.

I potwora wyszła. Ale niejedną książkę zdążyła już pożreć, więc nie dała wziąć się z zaskoczenia. Rzuciła za siebie butelkę wody, która rozlała się przed Jaszczurką, tworząc morze.

– Też coś! – powiedziała Jaszczurka. – nie boję się twojego atramentu!

I faktycznie: granatowa toń stawała się coraz ciemniejsza, coraz mniej wzburzona, aż w końcu zamknęła się w kałamarzu, którego zawartość Jaszczurka łapczywie wypiła.

Kiedy ponownie ruszyła śladem potwory, ta rzuciła za siebie grzebień, z którego wyrosło dziewiętnaście wysokich, skalistych gór.

– Też coś! – powiedziała Jaszczurka. – Jadłam większe torty!

I rzeczywiście: dziewiętnaście gór zaczęło się kurczyć i prostować, mięknąć i pachnieć wanilią. Po chwili Jaszczurka przeżuwała ciasto czekoladowe z płatkami owsianymi, próbując jednocześnie biec i nie udławić się.

Ale potwora nie dawała za wygraną. Rzuciła za siebie swój wełniany szal, który natychmiast rozrósł się w szeroką, gorącą pustynię.

– Też coś! – powiedziała Jaszczurka. – Nie z takimi naleśnikami miałam do czynienia!

I już w trakcie, gdy to mówiła, żółtość piasku zmieniała się w rumianość ciasta, a sypkość i ziarnistość wydmowego pyłu w delikatną miękkość cukru pudru.

Jeszcze z okruszkami w kąciku ust Jaszczurka ruszyła w dalszy pościg. Widząc, że zbliża się coraz bardziej i bardziej, potwora wyrwała sobie z trzy włoski zza lewego ucha i rzuciła je za siebie: te zaś zakorzeniły się w ziemi i wyrosły w ogromną, nieprzebytą puszczę.

– Też coś! – powiedziała Jaszczurka. – Jem kiełki, bo są zdrowe!

I faktycznie: zanim jeszcze skończyła mówić, las zwiotczał, zachrobotał i zrzucił korę, gałęzie i ściółkę, a na jego miejscu znalazło się małe pudełeczko z kiełkami fasolki, które Jaszczurka z zadowoleniem zaczęła przeżuwać, bo wiedziała, że potwora nie ma się już jak bronić.

I rzeczywiście: Jaszczurka nie zdążyła nawet zrobić porządnego rozbiegu, gdy na horyzoncie pojawił się najpierw ogon potwory, potem kurz, który wzbijała swoimi jedenastoma tylnymi łapami i siedmioma przednimi, a wreszcie zarys baranich rogów, które wyrastały z jej lwiego pyska.

– A teraz zjem ciebie! – powiedziała zdecydowanie Jaszczurka i przyśpieszyła kroku, a po chwili ogon potwory był już w zasięgu jej ręki, a miękkie podbrzusze w zasięgu jej kłów, które przez siedem dni i siedem nocy hodowała za pomocą czarnej magii.

I to by było na tyle. Mówią jeszcze, że potem przez całe lata Jaszczurce odbijało się czasem perską poezją dworską, a czasem wierszami Tuwima, ale poza tym nic jej nie dolegało, a kolekcja stu siedemdziesięciu wydań Tysiąca i jednej nocy stale się rozrastała. Sprytny bibliotekarz, Hieronymus Korneliusz Brosz, wyruszył w podróż po Amazonii, a jego piękna młodsza siostra została menadżerką Towarzystwa Alchemików.

Wszyscy żyli długo i szczęśliwie, a Paryż w końcu spłonął.

Od młodości powtarzał, że po stokroć od żywych kobiet, rozgadanych, spoconych i rozczochranych, woli te dwuwymiarowe: niezmienne, nieruchome, prawdziwe piękności. Kiedy ojciec pokazywał mu dziedziniec domu, pusty i cichy, i wspominał z tęsknotą okrzyki bawiących się dzieci, okrutnie stwierdzał, że weźmie ślub jedynie z najpiękniejszą Paryżanką z Knossos, z tajemniczą Mona Lisą z Nimrud i z żadną inną, której niefortunny grymas wykrzywi twarz, której delikatną bladość spali nieładnie słońce; na co ojciec docinał mu, że boi się kobiet.
Ale potem przestał w ogóle o tym myśleć: wokół było tylko bloków marmuru, czekających tylko, aż ktoś wydobędzie z nich zamknięte przez sekretne siły wulkanów piękne kobiety, kości słoniowej, wygiętej w delikatny łuk, jak smukła kibić albo miękkie udo, albo biodro, które należało jeszcze tylko trochę wygładzić. Miał o czym myśleć (o sobie: o tym, czego może dokonać, o tym, jak lekko alabaster poddaje się jego dłutom, o zwodniczej miękkości wapienia, o chłodzie kamieni, które trzymają w sobie zimne piękno, zawsze świeże, wiecznotrwałe: pewną ręką dodawał rzeźbom niebieskie jak lapis lazuli i czarne jak obsydian oczy, a spowijające je tkaniny malował w pyszne, kolorowe pasy).

Starał się nie myśleć o tym, co jest na zewnątrz: o kurzu, wietrze, pyle, brudnych stopach, zapachu spoconych kobiet, ludzkiej skóry, długich włosów, krzywych zębów nierządnic projtydzkich, nieświeżych owoców na targu, mokrej wełny i agory po deszczu.

Jego siostra śmiała się (okropnym, piskliwym głosem), że nie interesują go żywi: ale nie była to prawda. Z przyjaciółmi spotykał się wieczorami i dla ich towarzystwa znosił octowaty zapach taniego wina. Ale oni nie rżeli w prostackiej radości strasznymi, drażniącymi głosami, ale rzeźbili w słowach jak w kamieniu i przyjemnie było ich słuchać, kiedy powoli, pieczołowicie polerowali westchnienia, oddechy i pauzy. Prawie zapominał z nimi, co znajduje się poza jego pracownią, ale potem znowu wychodził na zewnątrz rano, na śmierdzące ulice pełne kurzu, gdzie wstrętne przekupki wrzeszczały zachryple, a służące wylewały na drogę brudną wodę. Widział się w świecie złotych kolumn i pomarańczowych portyków, oczu jak lapis lazuli i ust jak karneolowe paciorki z dalekich wschodnich krajów. Marzył o kariatydach, liściach laurowych i gładził w wyobraźni piersi tej jedynej, najpiękniejszej, niezrównanej, po której każda następna będzie tylko cieniem i echem. Ale jeszcze nie nadeszła pora: jeszcze nie była gotowa – jej obojczyki nie wznosiły się jeszcze stromą falą jak spienione bałwany na wybrzeżu Kourion, jej ramiona nie opadały bezwładnie jak wiotkie gałązki tamaryszku.
Czekało go wiele pracy: tymczasem szczerbata żebraczka szturchnęła go łokciem między żebra.

***

Pracował jak w transie: tak musiała czuć się Pytia, kiedy wierszem przepowiadała losy możnych – ze wzrokiem bystro skierowanym ku przyszłości, nieświadoma tego, co tuż przed nią. Wyobrażał sobie, że w końcu pocałuje – zimny, świeży, gładki kamień. Na jej twarzy będzie malować się zawsze ten sam zachwyt. Oczy, które sam pomalował w barwy lapis lazuli, nie przestaną na niego patrzeć z całą uwagą, na jaką zasługuje, nawet gdy on sam nie będzie już nic więcej widzieć. Wyobrażał sobie, że bogowie patrzą na niego z góry, Hefajstos z zazdrością, Atena z podziwem, Afrodyta z zachwytem i współczuciem. Myślał o wszystkich Orfeuszach tego świata, że może i budzą śpiewem kamienie i wprawiają je w taniec, ale nie są z nich w stanie wydobyć prawdziwego piękna. To potrafi tylko on, jego silne ręce, zwinne palce, pewny uścisk dłoni na dłucie.

***

W końcu o zachodzie słońca, którego ostatnie promienie ozłacały jej czarne loki, przyłożył delikatnie usta do jej ust. Na początku zdawało mu się, że są ciepłe albo przynajmniej nie zimne, ale szybko zrozumiał, że to tylko takie złudzenie. Resztki upału musiały ogrzać najpiękniejszą, która przecież cały czas stała naprzeciwko okna. Na wszelki wypadek pocałował ją jednak jeszcze raz: a wtedy zdarzyło się niemożliwe i Galatea wzięła głęboki wdech. Zamrugała szybko oczami i czarne jak antracyt rzęsy przesłoniły na chwilę jej niebieskie źrenice z lapis lazuli. Zasłoniła ręką idealnie okrągłe piersi: a jej ramię było wdzięczne i wiotkie jak gałąź oliwki.
Pomyślał sobie: jesteś nareszcie, moja cudowna, wymarzona, najpiękniejsza! Ale ona spojrzała tylko na niego i powiedziała:
– Przepraszam, ale chyba nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
Zamarł.

– Najwyższa pora – ciągnęła dalej – bo zawsze chciałam biegać po lasach z bachantkami. Ciekawe, gdzie się podziewa Eurydyka o tej porze roku.

I wybiegła z pracowni, na brudną zakurzoną drogę, prosto w promienie zachodzącego słońca, które szybko ją przed nim ukryły, ale nie zanim zobaczył na jej czole wstrętną, och, wstrętną strużkę potu.

Zdawało mu się, że słyszy jeszcze, jak wzdycha, dziękując bogom, że uwolnili ją z lepkiego zamknięcia niechcianych dotyków: ale musiało mu się coś przesłyszeć.

To on ją przecież stworzył.

Słodkie lata kondycji lumpenproletariackiej minęły jak złoty sen, jak marzenie motyla, jak babie lato i matka Heleny wydała się za mąż kolejno za producenta meloników z poważnymi problemami gastrycznymi, projektanta budynków gospodarczych, którego dręczyły straszne bóle głowy, fabrykanta wody sodowej cierpiącego na podagrę, która okazała się czymś znacznie poważniejszym, a wreszcie właściciela kopalni papieru toaletowego.

Praca w szpitalu zawsze jest dobrym wyborem dla kobiety, powtarzała matka Helenie już od dzieciństwa i, jak widać, miała swoje powody. Była na miejscu pierwsza, żeby dowiedzieć się o chorobach żon, ciotek, kuzynów, mężów, a potem o ich śmierciach, kiedy się zdarzały. Kobieta najlepiej wygląda w białym fartuchu, zwłaszcza, jeśli trochę poplamiony jest krwią, opowiadała Helenie, kiedy ta miała jedenaście lat, a sama zajęta była praniem czepka. Kobieta najpiękniej się uśmiecha, kiedy para się przedsiębiorczością, wyjaśniała cierpliwie Helenie, dokonując skomplikowanych operacji kredytowych, inwestycji i przejęć, mających na celu zapewnienie jej najważniejszych serii zabiegów kosmetycznych, zakupów we właściwych butikach i nieskończonej parady wygodnych, ale seksownych butów.

No więc matka Heleny została żoną właściciela kopalni papieru toaletowego: ten pożądany i rzadki towar w okolicy wydobywali tylko górnicy i górniczki w dwóch kopalniach: Iskra i Pożar, ale cały urobek z Iskry szedł na eksport za Watowe Góry, a połowa papieru z Pożaru wymieniana była w Jelitkowie na szkatułki i parawany niezbędne do funkcjonowania miejscowej gospodarki rybnej.

Matka Heleny wydała się za właściela kopalni i tak naprawdę w życiu Heleny bardzo niewiele się zmieniło, bo już małżeństwo z fabrykantem wody sodowej spowodowało liczne i gwałtowne transformacje w regularności przelewów i ich wysokości, ale też już od związku z projektantem budynków gospodarczych, zaangażowanym we wsi na okres siedmiu lat przy budowie dwunastu zbiorników wodnych na ryby hodowlane, niby-ryby, pseudo-ryby i ryby lądowe, stanowiące ostatecznie podstawę miejscowej gospodarki, Helena pożegnała się ostatecznie z kondycją prekarną. Nagle wszystko się ustabilizowało: opłaty za studia, podatek od morowego powietrza i zamówienia pocztowe przesyłane na bieżąco. Helena musiała uczyć się wszystkiego od nowa, bo jej dzieciństwo wyglądało przecież zupełnie inaczej, spędzone wśród górników, spoconych i śmierdzących surowym papierem, kaszlących od papy, która pod ziemią dostawała im się do płuc i nieustannie umazani na szarobiało.

W pewnym sensie życie Heleny wypłynęło wtedy na powierzchnię. A potem przyszło babie lato, marzenie motyla, popołudniowa drzemka, krótki sen przelotnych znajomości z gośćmi miejscowego zajazdu, którzy przyjeżdżali na chwilę, sprawdzić coś albo zabrać, albo dostarczyć, żeby zaraz potem zniknąć w tumanach mułu i wodorostów.

Ale Helena nie narzekała: przynajmniej nie kaleczyła sobie ciągle palców przy szyciu meloników, co było wcześniejszym etapem jej drogi przez kondycję prekarną do stanu odpowiadającego zakończeniom bajek, które nawet w dzieciństwie, kiedy jej matka w białym kitlu tłumaczyła jej, co to znaczy być kobietą, wydawały się jakieś podejrzane.

Po babim lecie przychodzi jesień: drzewa uginają się pod ciężarem tłustego ptactwa, owoców i homarów.

Helena ugryzła jabłko.

W pierwszej kolejności niech Dziecko włoży do garnka kostkę masła (nie margaryny! Masło ma więcej cholesterolu: pięknej, zabójczej substancji), cztery łyżki mleka, cztery łyżki kakao, półtorej szklanki cukru (choć chłopięce łzy będą równie słodkie), a potem jeszcze szczyptę piołunu, garść wilczych jagód, pół butelki dziegciu i kwartę cykuty.
Potem niech wszystko się zagotuje, aż zacznie porządnie bulgotać. Dziecko powinno uważać, żeby pomieszczenie kuchenne było naprawdę przewiewne, jeśli chce w stanie osiągniętym przez swego przodka, homo erectusa, dotrwać do końca przepisu.
Kiedy masa będzie gotowa, niech Dziecko zdejmie ją z gazu i odleje pół szklanki (to na polewę, do której Dziecko doda wywar z pestek moreli) i odstawi do ostudzenia, pamiętając koniecznie o dodaniu opiłków ołowiu i kilku dobrze naostrzonych żyletek.
Następnie proszę oddzielić uważnie cztery białka od czterech żółtek (autorka przepisu sugeruje użycie jajek bazyliszka. Jeśli jednak Dziecko nie dysponuje takimi jajkami albo zostało zmuszone do improwizacji na ostatnią chwilę, kukułcze jaja nadadzą się równie dobrze) i te pierwsze ubić na sztywną pianę, a te drugie dodać do masy czekoladowej. Lekko zielonkawy odcień białek nie powinien być niczym nadzwyczajnym, podobnie jak delikatny aromat siarkowodoru.
Na koniec niech Dziecko wmiesza do masy jeszcze półtorej szklanki igieł do haftowania i obciętych paznokci, trutkę na szczury, proszek na mole i skórkę otartą z jednego mężczyzny, a potem niech wszystko to połączy delikatnie z pianą z białek bazyliszka. Tak przygotowane ciasto można wkładać śmiało do pieca. Jeśli nie będzie tortownicy, Dziecko nie powinno się martwić. Nie trzeba też zawracać głowy sąsiadom. Wystarczy tylko użyć pustego czerepu jakiegoś natrętnego mężczyzny (przed pieczeniem należy go dokładnie umyć – najpierw mężczyznę, potem czerep, a przed wlaniem doń ciasta porządnie wysmarować zabójczym masłem).
Po godzinie w piekarniku, kiedy już kuchnia wypełni się słodką wonią śmierci, trucizny i czekolady, niech Dziecko wyjmie uważnie tort na stół, przestudzi go, cały czas wietrząc starannie kuchnię i chroniąc oczy przed szkodliwym działaniem toksycznych oparów, i przełoży trzema warstwami łez mężczyzn, których wykluczają żeńskie końcówki.
Tak przygotowane ciasto należy jeszcze dokładnie oblać masą czekoladową – zwłaszcza na wszystkich co ostrzejszych wybrzuszeniach i wypukłościach, żeby dobrze ukryć żyletki.
Można jeszcze udekorować wierzch tortu krwawymi kurczęcymi sercami, symbolizującymi serca naszych wrogów, których chcemy widzieć w owocowym sadzie króla Asurbanipala (ta wersja dekoracji nie jest polecana dla Dziecka, które jest młodą weganką).
Teraz Dziecko może już nakrywać do stołu. Przed podaniem ciasto warto delikatnie skropić litrem wody różanej, żeby ukryć zapach (autorka rekomenduje również poproszenie przyjaciółki o alibi, zanim jeszcze zabierzecie się do pieczenia).

Bez wdawania się w przesadne mamlanie!

Oczywiście nie mam pojęcia o historii ogólnie, a już średniowiecza w szczególności, ale oczywiście słyszałam o pięknej konwersji Chazarów, których wyobrażam sobie od zawsze jako ludzi wybitnie racjonalnych, chytrych i podstępnych
(to komplement)
(proszę nie rozwiewać moich złudzeń rzeczami tak zbędnymi jak szczegółowe informacje!)
jednak moja ostatnia lektura prokrastynacyjna wzbudziła we mnie prawdziwy podziw i głęboką miłość do bezimiennego chytrego i podstępnego kagana, który jak nikt inny wcześniej i później rozegrał przeciw sobie trawionych wzajemną nienawiścią religionistów. To, co zrobił, było genialne w swojej prostocie, wspaniałe i nadal zasługuje na szacunek: takich właśnie bohaterów potrzeba nam w tych trudnych czasach:

Remarkably, a copy of the khagan’s reply to this letter survives, with the Khazar ruler explaining his tribe’s conversion to Judaism. The decision to convert, wrote the khagan, was the result of the great wisdom of one of his predecessors, who had brought delegations presenting different faiths to present the case for each. Having pondered how to best established the facts, the ruler had asked the Christians whether Islam or Judaism was the better faith; when they replied that the former was certainly worse than the latter, he asked the Muslims whether Christianity or Judaism was preferable. When they lambasted Christianity and also replied that Judaism was the less bad of the two, the Khazar ruler announced that he had reached a conclusion: both had admitted that ‘the religion of the Israelites is better’, he declared, so ‘trusting in the mercies of God and the power of the Almighty, I choose the religion of Israel, that is, the religion of Abraham’.[P. Frankopan: The Silk Roads: A New History of the World, p. 112]

Nawet, jeśli wierzyć skrajnym sceptykom, podważającym całą tradycję i ignorującym monety z Mojżeszem: ktokolwiek napisał, jak przechytrzyć religijnych nienawistników, musiał być bardzo mądrym człowiekiem.